Dawno, dawno temu, była to dzielnica żydowska. Na placu gdzie stoi nasz dom, był zakład garncarski. W ogródku nadal można znaleźć masę skorup garnków glinianych. W czasie wojny znajdowało się tu getto żydowskie. Parę kroków i wychodzi się nad łąki, rzekę. Moje dzieciństwo.
Koniec lat siedemdziesiątych to właściwie całkiem fajny czas... Ulica tętniła życiem, każdy wolny czas jaki mieliśmy, był spożytkowany właśnie tam. Dom wtedy był miejscem którego uciekałam jak najdalej. Pragnąc zapomnieć, choć na chwilę, o tym , o czym dziecko nie powinno myśleć.
Parę domów dalej stała mała drewniana chatka pod ogromnym starym kasztanem. To drzewo nie raz było moim schronieniem.
Oczywiście nie można było nam na kasztan włazić. Powód? Zapewne dbanie o nasze nogi, ręce i życie. Czasami tylko tam mogłam się czasem schronić.
Wczesne poranki to klekot bocianów. Nadal to kocham. Szeleszczące syczenie głodnych bocianich maluchów. Brzęk łańcuchów krów prowadzonych na łąki i rżenie koni domagających się swego śniadania. Do całej symfonii dodajmy szczekanie psów i świergot ptaszków wszelakich. To cała orkiestra niesamowitych dźwięków, które zlewały się również z zapachami płynącymi przez otwarte okno.
Wakacje najcudowniejszy dzieciństwa czas! Dom to chleb z cukrem, zmiana brudnych ubrań, ewentualnie zabranie potrzebnych do zabawy rzeczy. Całe życie toczyło się na ulicy! Pomysłów nie brakowało nigdy. Granie w gumę, dwa ognie, podchody, tysiące wyliczanek, rymowanek, ,,obelżywych wierszyków''. Kłótnie, bijatyki, obrażanie się i godzenie. Działo się. Nuda nie istniała.
Tego dnia w wyniku głosowania, ustaliliśmy że będziemy grali w ,,nogę''. Czarny kurz unosił się wszędzie, ale kto zwracał na to uwagę. Ważne było zdobyć bramkę! Co trudniejsze, bramka była tylko jedna, była nią drewniana brama wjazdowa na podwórko Trojanów. Tak nazywaliśmy sąsiadów. Ci niczego nie świadomi, byli w polu. Ich syn wyraziwszy zgodę, właśnie uszczęśliwiony biegał na bosaka za piłką.
Wygrywaliśmy! Co dziwne nie było, zawsze dobierałam do swojej grupy najlepszych.
Nagle usłyszałam trzask tłuczonej szyby. Wszystko stanęło w miejscu. Tylko kurz unosił się wśród stojących w bezruchu dzieci...
To dziwne, ale nadal pamiętam dokładnie właśnie ten moment... Słońce było dość nisko, dziecięce umorusane na czarno twarze i kurz opadający na ulicę...
Andrzej stał nieruchomo wpatrzony w ziemię. To on zbił szybę sąsiadowi. Wszyscy wiedzieliśmy co to znaczy. Co znaczy to dla niego. Nie raz zapominał o rozciętej skórze na plecach i zdejmował koszulkę kiedy było gorąco, po czym wkładał ją pośpiesznie widząc nasze spojrzenia. Sąsiadka już zaczyna drzeć japę na czym świat stoi... Podchodzę do niej, mówię:
- To ja zbiłam. Ta dalej drze japę. Nie wiem czy słyszy co powiedziałam. Nie wiem dlaczego to zrobiłam. Odwracam się i widzę spojrzenia Andrzeja.
(...) Mam przerąbane. Wracam do domu. Noga za nogą. Drąca się japa idzie za mną. Próbowała złapać mnie za ucho, ale kiedy się odwróciłam i spojrzałam, aż odskoczyła. No! Nie będzie mnie tu obce babsko szarpać!
Wrzask po jakiś czasie milknie, słyszę tłumaczenia mamy.
Po dwóch dniach wyszłam na podwórko. Patrzą na moją spuchniętą wargę, spuszczają oczy. Ot metalowa klamra od paska nie trafiła.
Siedzimy, milczymy. Nie wiem dlaczego. Nawet go specjalnie nie lubię.. Czułam, że muszę. Skubię trawę ze złości widząc ukradkowe spojrzenia. Zrywam jej pełne garście i ... Po chwili taczamy się wszyscy po naszej ulicy, małe murzynki, z trawą we włosach. Płaczę ze śmiechu, a może z bólu, wpychając trawę Alce za koszulkę. Przyszedł.
On nie spuszcza wzroku, ja również.
Po wielu latach patrzymy na siebie tak samo. Mijamy się rzadko na naszej ulicy. On zawsze kiwa mi głową, ja uśmiecham się lekko.
Takto...
OdpowiedzUsuń